-
Jak rozpoczęła się Pani przygoda z pisaniem?
Kiedy
byłam dzieckiem przez głowę przewijały mi się wszystkie możliwe
zawody świata, z których do najciekawszych zaliczałam: łyżwiarkę
figurową, fryzjerkę oraz panią robiącą twaróg. Kiedyś na
koloniach zaliczyliśmy wycieczkę do pobliskiej mleczarni, w której
pewna pani opowiedziała nam jak się robi ser i nawet to pokazała.
Uznałam ją za najbardziej fascynującą kobietę na świecie. I na
pytanie nauczycielki co chcemy robić w przyszłości, odpowiedziałam
z uśmiechem: twaróg. Potem chciałam zostać lekarzem chirurgiem,
ale okazało się, że nie było chemii między mną a chemią. Oraz
fizyką. Koniec końców wylądowałam na dziennikarstwie i
rozpoczęłam swoją przygodę z pisaniem. Najpierw do gazet,
magazynów kobiecych, portali internetowych, a później napisałam
swoją pierwszą książkę pt. „Macocha”. Historia została
wymyślona, choć sam pomysł powstał niejako w oparciu o własne
doświadczenia. Ja co prawda nie znalazłam się w sytuacji, w której
dzieci mojego męża stanęły w drzwiach z walizką, ale wyobraziłam
sobie co by było, gdyby rzeczywiście tak zrobiły. Nie ma u nas
społecznego przyzwolenia na bycie macochą, która też ma swoje
lęki, obawy i prawo do głośnego wypowiedzenia tego, co naprawdę
myśli. Stąd pomysł na książkę.
-
„Jest dziennikarką, felietonistką, pisarką, a także malarką i ilustratorką.” Którą z tych czynności zatem lubi Pani wykonywać najbardziej?
Zdecydowanie
pisanie. Lubię ten moment, kiedy zdobyłam już wszystkie potrzebne
materiały, zrobiłam dokumentację, wstępny plan i wreszcie siadam
przed czystym plikiem worda. Piszę pierwsze zdanie i w tym momencie
otwierają się kolejne drzwi w mojej głowie, które prowadzą
różnymi ścieżkami do zakończenia. Siadając do nowej książki,
nigdy nie wiem w stu procentach jak ona się potoczy. To przychodzi
samo, w trakcie pisania. I daje ogromną satysfakcję, kiedy
wszystkie pozaczynane wątki spływają w końcu w jedno miejsce. I
mają sens.
-
„Awaria małżeńska” to powieść, którą napisała Pani wspólnie z Magdaleną Witkiewicz. Jak wyglądało powstawanie tej książki? Czy pisanie wspólnie z kimś jest trudne?
Jest
bardzo trudne, bowiem każdy z nas ma inny tryb pisania, inne
podejście do swojej pracy, no i oczywiście inny styl. Czytelnik
widzi tylko efekt końcowy, który w przypadku „Awarii”
rzeczywiście się udał. Ale nie planuję kolejnej wspólnej
książki.
-
Wiemy, że lubi Pani jeździectwo. Dla niektórych osób, konie śmierdzą. A co Pani o tym sądzi?
Niektórym
śmierdzą konie, innym ludzie. To zależy na kogo w życiu trafimy i
jaki smród nasz nos toleruje. A tak na serio – to jest to typowa
plotka, która zaczęła żyć własnym życiem. Raz jeden siedziałam
na koniu i to tylko dlatego, że podobał mi się instruktor. Ale
zrezygnowałam z tego zauroczenia po tym, jak koń zrzucił mnie z
siodła. Od tamtego czasu nie jeżdzę konno, więc moje zdanie na
temat jeździectwa mogłoby być niemiarodajne.
-
Urodziła się Pani w Poznaniu, ale tworzy w niewielkiej niemieckiej wsi. Czy warunki Polskie nie sprzyjają pisaniu?
Nie
sądzę, żeby warunki danego kraju miały jakikolwiek wpływ na
pisanie. Piszę w Niemczech, bo tu mieszkam, a nie dlatego, że
polski klimat źle wpływa na moje uderzanie w klawisze komputera .
Poza tym, kiedy w Polsce jestem dłużej – tak jak na przykład
latem przez parę tygodni – to zawsze zabieram ze sobą laptopa lub
grube notesy i w wolnych chwilach pracuję.
-
Gdyby mogła Pani zmienić coś na tym świecie, co by to było i dlaczego właśnie to?
Wysłałabym
wszystkich wrednych ludzi na inną planetę. Mogliby tam wspólnie
żyć i wygryźć się wzajemnie. Ten, który by pozostał i tak
usechłby z tęskonoty za niemożnością zrobienia komuś świństwa.
-
„Biuro przesyłek niedoręczonych” to Pani najnowsza powieść. Czy w Pani życiu zdarzyła się taka niedoręczona przesyłka i żałuje Pani, że nie dotarła do adresata?
Napisałam
kiedyś list, którego nigdy nie wysłałam, bo nie miałam adresu.
To były czasy wieku nastoletniego, kiedy wszystko jest dramatem, a
zwykły uśmiech – miłością na całe życie. Ten list mam do
dzisiaj. Znalazłam go przypadkiem w piwnicy, w jakimś kartoniku z
pamiątkami, a kiedy zaczęłam czytać wpadłam na pomysł tej
właśnie książki. Siedziałam w piwnicy co najmniej godzinę i
notowałam na szybko to, co wpadło mi do głowy. Kiedy odrobinę
przemarznięta wdrapałam się pod schodach do domu, szkielet „Biura”
był już całkiem stabilny i miał solidne fundamenty.
-
Wydała Pani swoje dwie najnowsze w bardzo krótkim odstępie czasowym. Jak Pani tego dokonała?
Ta
świąteczna opowieść jak już wspomniałam, powstała w mojej
głowie bardzo spontanicznie i dość przypadkowo. Nie miałam żadnej
pewności, że zdążę ją napisać, ale ta książka jakoś sama ze
mnie wypłynęła. Dawno nie pisało mi się tak dobrze, lekko i bez
żadnego stresu, że coś się nie układa. Czasem powieść, którą
tworzymy bawi się z nami, droczy i nie chce współpracować. Trzeba
dużo czasu i silnej woli, żeby ją zmusić do posłuszeństwa. A
czasem niesie nas jak rzeka.
-
Niedługo święta. Jak będzie Pani spędzać ten magiczny czas?
Najzwyczajniej
i jednocześnie najpiękniej jak się da – w domu.
-
W jaki sposób zrodziła się u Pani pasja/miłość do książek?
Książki
czytam od dziecka. To były czasy bez smartfonów, bez telewizji 24
godziny na dobę i bez komputerowych gier. Grało się w koraliki,
kapsle, skakało w gumę i czytało na potęgę. Rogaś z Doliny
Roztoki, Ferdynand Wspaniały, O psie, który jeździł koleją,
Dzieci z Bullerbyn, Pippi Pończoszanka, Rodzina Sawanów, Majka ze
Złotego Brzegu – ja chyba przeczytałam wszystko, co się wtedy
ukazywało. Najpiękniejszym prezentem była książka i czekolada z
okienkiem. Kiedyś dostałam na imieniny sześć egzemplarzy tej
samej książki, bo akurat rzucili ją w księgarni. To były
„Historyjki o żarówce”, swoją drogą niezwykle fajne.
W
dzisiejszych czasach o wiele trudniej jest zachęcić dziecko do
czytania, bo z każdej strony łypią na nie inne atrakcje –
gadające zabawki, „ajfony”, „ajpady”, interaktywe hełmy,
miecze i x-boxy. I jak tu przebić się z zadrukowanym papierem?
Jedynym wyjściem jest metoda na Szeherezadę. Ona, aby uniknąć
śmierci opowiadała księciu ciekawe historie i urywała w
najciekawszym momencie. Ja robiłam dokładnie tak samo czytając
moim dzieciom. Dochodziłam do momentu, w którym smok zbliżał się
do królewicza, albo mały lisek stawał nad przepaścią i...
zamykałam książkę. Ten wrzask, że tak nie wolno, że mam czytać
dalej, że oni teraz nie zasną – bezcenne. Z czasem pojawił się
u nich tzw. głód ciągu dalszego. Chociaż głód gier w komórkach
też niestety widzę.
-
Jaki gatunek książek lubi Pani najbardziej?
Najbardziej
lubię książki niedorzeczne, absurdalne i takie, w których autor
bawi się językiem. Kocham Borisa Viana, bo miał w głowie chaos, z
którego powstały najbardziej odjechane historie, jakie kiedykolwiek
przeczytałam. „Wygolony był na gładko, lecz skóra jego
policzków niebieszczyła się jak grzbiet surowej makreli”.
Uwielbiam takie zdania. Czytam też Nesbo, Zafona, Mendozę, Alice
Munro. No i zawsze będę wielbić Talkiena za „Władcę
Pierścieni”.
-
Grudzień to taki magiczny czas. Święta, spotkania z rodziną, wspólne rozmowy. A czy w tym właśnie momencie poświęca Pani choć odrobinkę czasu na pisanie?
Autorce dziękujemy za poświęcony czas i za wspaniały wywiad ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz